Dom, w którym mieszka miłość
O miłości napisano już tak wiele, poświęcono jej całe epoki literackie, wielkie dzieła, mówi się o niej wzniośle, z radością, czasem z tęsknotą.
Miłość daje siłę, motywuje do działania, sprawia, że budynek staje się domem, rodzina ostoją, a przeszkody i codzienne trudności łatwiej pokonać.
Dom, który odwiedziliśmy przy okazji tej rozmowy jest po brzegi wypełniony miłością! I wciąż jest w nim miejsce na więcej…
TW: Opowiedzcie nam swoją historię…
E&K: Od początku naszego małżeństwa wiedzieliśmy, że chcemy mieć dzieci i dużą rodzinę. Nie wyobrażaliśmy sobie, że może być inaczej. Kiedy dowiedzieliśmy się, że nie możemy mieć własnych dzieci, podjęliśmy decyzję o adopcji. To był długi proces, chyba najtrudniejszy, jaki musieliśmy przejść.
Bardzo dużo formalności, presja czasu. Wielu przyszłych rodziców adopcyjnych na tym etapie się poddaje. My nie chcie liśmy zrezygnować, szukaliśmy możliwości w całej Polsce,
bo odległość nie miała znaczenia. Zbyt mocno pragnęliśmy dziecka, aby poddać się już na początku całego procesu, nawet nie zastanawialiśmy się nad tym, skupieni na celu.
Kiedy dopełniliśmy wszystkich niezbędnych formalności,
na jednej z rozmów z pracownikami socjalnymi usłyszeliśmy też, że każde dziecko, które trafia do adopcji może być w jakimś stopniu chore, upośledzone, choćby emocjonalnie,
co może w przyszłości rzutować na dalsze nasze i jego życie.
TW: Czy te słowa nie obudziły wątpliwości, nie umniejszyły zapału?
E&K: Wybrzmiewały w naszych głowach jeszcze długo… Wyobrażaliśmy sobie wiele chorób, jednak nadal chcieliśmy być rodzicami, a to oznaczało także troskę, bezwarunkową miłość i oddanie.
TW: Długo czekaliście na upragniony telefon z informacją, że czeka na Was Ten Mały Człowiek?
E&K: Spodziewaliśmy się, że będziemy czekać co najmniej rok, zaproponowałam nawet mężowi wspólne wakacje, ostatnie takie tylko we dwoje (śmiech). Nie zdążyliśmy nawet zaplanować podróży, kiedy życie ofiarowało nam tę najpiękniejszą! Bo telefon dostaliśmy już po niecałych trzech miesiącach, od momentu nabycia praw rodziców adopcyjnych.
TW: Jakie emocje towarzyszyły tej rozmowie?
E&K: Niewiele pamiętam z tej rozmowy. Serce biło mi tak mocno! Radość, ciekawość, chęć, aby jak najszybciej zobaczyć synka! Dostaliśmy jego zdjęcie. Był taki piękny, idealny i skradł nasze serca, zanim się zobaczyliśmy. Powiedziano nam, że będzie wymagał leczenia bo ma krótszą nóżkę. Na tym zdjęciu zupełnie nie było tego widać, wydawał się taki zdrowy i radosny. Nie mogliśmy doczekać się spotkania!
TW: Jak wspominacie pierwsze spotkanie?
E&K: Spotkanie odbywało się w gronie rodziny zastępczej, wśród innych dzieci. Dominik nie był zaintereso-wany naszą obecnością, my byliśmy stremowani. Mieliśmy miliony myśli, czy odważy się podejść, czy nawiąże się między nami więź? Z każdym kolejnym spotkaniem zbliżał się do nas nieznacznie. Baliśmy się,
czy uczucia, jakie w nas już są trafią do naszego synka, czy poczuje, że my już go pokochaliśmy. Ja nie umiałam już o nim inaczej myśleć, jak tylko właśnie „nasz synek - nasz Dominiś”.
TW: Jakie były Twoje uczucia Karol? Co wtedy myślałeś? Bałeś się? Miałeś wątpliwości?
E&K: Miałem tylko jedną obawę: czy udźwigniemy ciężar choroby Dominika. Wiedziałem, że czekają nas operacje, nie jedna, a wiele oraz rehabilitacje. Zadawałem sobie pytanie, jak długo, czy jest szansa, czy uda się mu pomóc, uwolnić od niepełnosprawności i bólu…
TW: Kiedy wiedzieliście, że już się nie wycofacie, że walka o zdrowie Dominika już się rozpoczęła?
E&K: Z Dominikiem byliśmy na pierwszej konsultacji, kiedy był jeszcze w rodzinie zastępczej. Powiedziano nam, że nóżkę można wydłużyć maksymalnie o 4 cm, podczas jednej operacji, a różnica była znacznie większa… Wtedy, zrządzeniem losu, dowiedzieliśmy się o możliwości konsultacji u lekarza z USA - cenionego i doświadczonego specjalisty, na wizytę, u którego czeka się długie miesiące. Nam udało dostać się na konsultację prawie od razu. Opatrzność czuwała nad nami od pierwszych chwil. Wtedy też pojawiła się nadzieja, bo pan doktor powiedział, że uda nam się pomóc Dominikowi znacznie szybciej. Już dzięki jednej operacji nóżkę mogliśmy wydłużyć nawet o 10 cm! Nie zastanawialiśmy się ani chwili, choć zupełnie nie zdawaliśmy sobie wtedy sprawy, jakie to są koszty… Pierwsza operacja kosztowała 500 tys. zł, natomiast druga 400 tys. zł, do tego wizyty kontrolne, aparat, rehabilitacja…
TW: Jak udało się Wam pozyskać takie środki?
E&K: Zbiórki, licytacje, opieka fundacji, w której jest Dominik, na której rzecz można przekazywać wpłaty, 1% podatku, rodzina, oszczędności… Nigdy wcześniej nawet nie pomyśleliśmy, że będziemy zmuszeni prosić o pomoc, ale w takiej sytuacji było to naturalne.
Dziś także prosimy o wsparcie, bo Dominika czekają kolejne kosztowne operacje i dalsza rehabilitacja, a my wierzymy, że każdy kolejny, ciężko wypracowany centymetr, przybliży naszego syna do większego komfortu i życia pozbawionego cierpienia i bólu.
TW: Wróćmy do momentu, kiedy poczuliście się rodzicami tego Małego Wojownika…
E&K: To był dzień, który spędziliśmy zupełnie sami z synkiem. Przygotowywaliśmy się do niego, absolutnie nie wiedząc, jak wygląda opieka nad dzieckiem! Mieliśmy zabawki, pieluszki, ubranka, jedzenie i pokłady miłości, skrzętnie spakowane w torby. Wybraliśmy się na wspólny piknik. To wtedy Dominik po raz pierwszy otworzył się na nas w pełni, poczuł się bezpiecznie. Jedno zdarzenie na tym spotkaniu, sprawiło, że zrozumiałam, że nie tylko ja stałam się mamą, ale i mój mąż właśnie stał się tatą.
Dominik zajadał się owocami, poprosiłam go by się ze mną podzielił, odmówił i zamachnął się na mnie z dziecięcą złością, wtedy Karol przytulił go i bardzo spokojnym głosem wyjaśnił, dlaczego nigdy nie można podnosić ręki na mamę. Wzruszenie ścisnęło mi gardło! Wtedy wiedziałam, że już nic nas nie zatrzyma, że jesteśmy rodziną i że pokonamy wszystkie trudności RAZEM!
TW: Wielu ludzi dowiadując się, że zostaną rodzicami niepełnosprawnego dziecko, jest zrozpaczonych, poddają się, czasem mimo podjęcia prób jedno z nich odchodzi, rezygnuje, zwyczajnie nie dźwiga ciężaru…
Wy wiedzieliście, w pełni świadomie weszliście na drogę heroicznej walki o zdrowie dziecka, które adoptowaliście! W moich oczach, jak i zapewne w oczach naszych czytelników, jesteście bohaterami. Nie żałujecie?
E&K: Nie! My jesteśmy rycerzami Wojownika, wspieramy go i robimy wszystko, żeby mu pomóc! Ale to on jest bohaterem! Wojownikiem! To on każdego dnia udowadnia, jaki jest dzielny, jaka siła i moc jest w tym małym ciałku! Nie raz zastanawialiśmy się skąd on ją bierze. Nigdy nie żałowaliśmy naszej decyzji. Wiemy, że to była najlepsza decyzja w naszym życiu.
Owszem, były trudne momenty, emocjonalnie trudne. Dla mnie najbardziej, kiedy podczas pierwszych nocy Dominik płakał, tęskniąc za opiekunami z rodziny zastępczej, a ja zadawałam sobie pytanie, kiedy poczuje, że to ja jestem jego mamą… Było mi bardzo ciężko i nie była to zazdrość, raczej mieszanka lęku i współczucia dla małego chłopca, który zasypiał ze swoją protezą, kurczowo trzymaną w dłoniach, jedyną stałą rzeczą, jaką miał w swoim życiu…
TW: Mówi się, że chore dziecko to dar, że ofiaruje nam ono lekcję, jakiej nie doświadczylibyśmy, gdyby nie choroba. Co ofiarował Wam Dominik, czego Was nauczył?
E&K: Wszystkiego! Życia, radości z niego, nadprzyrodzonej siły, wytrzymałości. Tego, że nie ma rzeczy niemożliwych! Dziś wiemy, że to on był nam pisany, że był „brakującym elementem”.
Nauczył nas też otwartości, uważności na innych. Oboje z żoną byliśmy raczej nieśmiali, żyliśmy dla siebie, a nasze troski nie wychodziły poza próg domu. Zwyczajnie krępowaliśmy się prosić obcych ludzi o pomoc, radę, wsparcie, wskazówkę, informację. On pokazał nam, że otwierając się na innych możemy wszystko, że są ludzie, którzy chcą i mogą nam pomóc, wystarczy tylko zapytać, poprosić, porozmawiać. Tak zwyczajnie, po ludzku…
Pokazał nam też, jak silny w obliczu choroby potrafi być tak mały człowiek i jak błahe są często nasze problemy. Nauczył nas doceniać, nauczył nas wdzięczności i pokory.
TW: Uśmiech otwiera wiele drzwi, prawda?
E&K: Och tak! Dominik ma w sobie tak ogromną radość, taką dziecięcą, rozbrajającą, czystą miłość, i tak urzekający uśmiech, że gdziekolwiek się pojawia, wszyscy z miejsca go kochają! To wyjątkowy chłopiec!
TW: Jak wygląda Wasza codzienność?
E&K: Na co dzień, oboje pracujemy, a Dominik uczęszcza do przedszkola. Ma w nim swojego przyjaciela, swoje ciocie i towarzystwo dzieci, z którymi uwielbia się bawić.
Rehabilitacja Dominika to ćwiczenia trzy razy dziennie, zarówno z rehabilitantem w ośrodku, jak i z nami w domu. To te momenty, kiedy nasz synek płacze z bólu, kiedy zadaje pytania, które łamią nam serce: „Mamusiu, tatusiu, dlaczego nie urodziłem się jak inni?”, kiedy mówi; „ja już nie chcę, żeby nóżka była dłuższa, to boli”.
Nie ma dla rodziców większego bólu, niż ból dziecka. To chyba najtrudniejsze, z czym musimy się mierzyć każdego dnia.
TW: Skąd czerpiecie siłę? Zapewne są momenty, kiedy pojawia się nieludzkie zmęczenie, złość, stres. Jak wracacie do równowagi? Jak motywujecie się do dalszej walki?
E&K: Dominik pokazał nam, że drzemie w nim gen współzawodnictwa, uwielbia wyzwania. Ja często zastanawiam się, jak to możliwe, że mąż potrafi zmotywować go do wyjścia, nawet bez wózka i przejścia samodzielnie odcinka, po którym zazwyczaj synek jest już bardzo zmęczony. Obserwowałam ich wielokrotnie i już wiem: traktują wszystko jak wyzwanie! Na hasło: „Kto pierwszy włoży buty, kto przejdzie do tej linii bez zatrzymywania?”, Dominik zawsze reaguje z entuzjazmem! To jest niesamowite i takie ICH! To motywuje i jego i nas!
Są też momenty złości u synka, szczególnie kiedy widzi, że wciąż pomimo długiej drogi i bólu nóżka nadal nie jest tak długa, jak ta druga.
Zmęczenie i złość, to naturalne emocje, ma je każdy. Uczymy Dominika, tłumaczymy mu, że każdy ma prawo czasem czuć się źle i że czasem nasze reakcje nie są takie, jakbyśmy chcieli, ale są sposoby, by sobie z nimi w dobry sposób radzić.
Kiedy któreś z nas czuje, że zmęczenie go przygniata, że potrzebuje chwili tylko dla siebie, wtedy ja lub mąż zabieramy Dominika do rodziców, tak żeby drugie mogło odpocząć, złapać oddech, zregenerować siły.
Zawsze wracamy do siebie z uśmiechem i wiemy, że już zawsze tak będzie, że nic nie jest w stanie nas pokonać, żadna chwilowa słabość.
TW: Macie wsparcie w najbliższych, w przyjaciołach, rodzinie?
Poznaliście rodziny podobne do Waszej?
E&K: Tak, nasi rodzice wspierali nas w decyzji
o adopcji Dominika, ale bojąc się o nas prosili, żebyśmy dobrze się zastanowili, czy mamy tyle siły, czy damy radę. Martwili się, ale zawsze byli obok, gotowi pomóc.
Poznaliśmy także innych rodziców w podobnej sytuacji, rozumiemy się w zasadzie „bez słów”, bo naszą codzienność, może zrozumieć tylko rodzic, który jest w takim samym położeniu.
Mieliśmy to szczęście, że ośrodek, w którym odbywa się rehabilitacja synka, jest dwie ulice dalej, ale są tu ludzie, którzy przyjeżdżają z drugiego końca Polski. Mamy, które nikogo nie znają, czują się zagubione, a wtedy chętnie pomagamy, zapraszamy do siebie, dzielimy się doświadczeniem. To tworzy silne więzi, daje siłę, nadzieję i nam i im…
TW: Jakie macie marzenia poza tymi o zdrowie synka?
E&K: Chcielibyśmy adoptować kolejne dziecko. Bardzo chcemy, aby nasza rodzina była jeszcze większa, chcemy wspólnie śmiać się i płakać, patrząc jak nasze dzieci dorastają, buntują się, zakładają swoje rodziny i dają innym miłość, którą my zawsze będziemy dawać im!
TW: Tego Wam życzę z całego serca!
Rozmawiała: Patrycja Sibilska, Fot: Arkadiusz Obszyński
Comments